poniedziałek, 30 października 2017

Opowieść podręcznej - Margaret Atwood


Życie niczym z koszmarnego snu

Widzieliście serial, który powstał na podstawie "Opowieści podręcznej" Margaret Atwood? Ja jeszcze nie, ale rozgłos, który przyniósł, jak i nominacja autorki do literackiej nagrody Nobla sprawiły, iż postanowiłam bliżej przyjrzeć się pisarce. Sięgnęłam po jej najnowszą powieść, stanowiącą udaną interpretację "Burzy" Shakespeare'a, czyli "Burza. Czarci pomiot" oraz po tę najbardziej znaną, czyli właśnie "Opowieść podręcznej". Muszę przyznać, że książka ta wzbudziła we mnie wiele emocji.

Niedaleka przyszłość. W wyniku przejęcia władzy przez ekstremistów Stany Zjednoczone ulegają przekształceniu w Republikę Gileadu. Społeczeństwo zostaje podzielone na kasty, a wszelkie próby oporu są surowo i natychmiastowo karane. Posiłkując się cytatami ze Starego Testamentu nowa władza tworzy własne reguły rządzenia, które najdotkliwiej odbijają się na sytuacji kobiet. Wszystkie one zostają zwolnione z pracy, pozbawione wszelkich swobód, własnych pieniędzy, możliwości kształcenia i czytania. Jedną z nich jest Freda - ubrana w czerwień podręczna.  


Świat poznajemy tylko z jednej perspektywy - tytułowej podręcznej. Stopniowo ujawnia nam zasady funkcjonowania społeczeństwa, poznajemy codzienne życie kobiet, czy wydarzenia, które doprowadziły do powstania nowego państwa. Nie jest to wizja rozbudowana i kompletna, ale trudno tego wymagać w przypadku takiej jednostronnej relacji. Mimo że pojawiają się wątpliwości i pytania, to nie przeszkadzają one w odbiorze najważniejszego przekazu.
Myślę, że autorce bardziej zależało właśnie na ukazaniu przeżyć jednostki w totalitarnej rzeczywistości niż na drobiazgowej kreacji stworzonego świata. Tu przede wszystkim chodzi o emocje, myśli i psychikę Fredy. 

Opowieść głównej bohaterki jest nieco chaotyczna, ale równocześnie bardzo sugestywna. Wydarzenia teraźniejsze mieszają się w niej ze wspomnieniami z przeszłości. Freda wciąż pamięta swoje poprzednie życie. Wie, co straciła. Tej świadomości nie miałyby już kolejne pokolenia, dla nich byłby to jedyny znany świat. To właśnie ten cień minionych dni pozwala lepiej wczuć się w sytuację podręcznej, a jednocześnie mocniej odczuć jej grozę. Bo gdybym to była ja? Tak jak Freda, nagle pozbawiona zostałabym wolności, możliwości czytania, rozwijania się, nawiązywania bliskości, decydowania o własnym życiu, o swoim ciele? Przestałabym być osobą, a stała się przedmiotem, chodzącą macicą? Jak w ogóle odnaleźć się w takiej rzeczywistości niczym z najgorszych koszmarów?


Powieść po raz pierwszy wydana została w roku 1985. Atwood z pewnością czerpała inspirację z obserwacji ówczesnych wydarzeń. Czy jednak od tamtego czasu, aż tak wiele się zmieniło? Nie do końca. Mimo że świat niewątpliwie idzie do przodu, to nie zawsze można to samo powiedzieć o mentalności ludzi. Wciąż są społeczności, w których kobieta traktowana jest jak własność mężczyzny, odmawia się jej wykształcenia, czy też słyszy się o przypadkach przemocy (bicie, gwałty, oblewanie kwasem, podpalanie). Tak samo religia była, jest i pewnie jeszcze będzie nie raz wykorzystywana, jako pretekst do manipulowania oraz rządzenia innymi. Zawsze też znajdą się wśród dręczonych osoby, które staną po stronie reżimu i pomogą w utrzymaniu kontroli oraz praniu mózgów, jak np. powieściowe Ciotki. 


"Opowieść podręcznej" to fantastyka niezwykle plastyczna oraz poruszająca. Wyczuwa się w niej ogromną samotność i poczucie nieszczęścia. Ale czy może być inaczej w świecie, w którym zakazane jest nawiązywanie bliskich relacji, przyjaźń, czułość, namiętność, a rządzą rytuały i strach? Oczywiście, że nie. Można mieć tylko nadzieję, że obraz świata przedstawiony w powieści pozostanie jedynie fikcją literacką.



Tytuł: Opowieść podręcznej
Tytuł oryginału: The Handmaid's Tale
Autor: Margaret Atwood
Tłumacz: Zofia Uhrynowska-Hanasz
Wydawca: Wielka Litera
Data wydania: kwiecień 2017
Liczba stron: 368
ISBN: 978-83-8032-171-7

piątek, 27 października 2017

Madonna w futrze - Sabahattin Ali

Ścieżki samotności

Tekst ukazał się pierwotnie na portalu Szortal.

Patrząc na okładkę zastanawiałam się, czy historia w niej przedstawiona będzie równie subtelna, delikatna i romantyczna, jak pani na niej widniejąca. Gdy skończyłam czytać, miałam ochotę rzucić książkę w kąt i zapomnieć. Tak bardzo mnie poruszyła. Lecz czyż nie o to właśnie chodzi w literaturze? Czyż nie ma wzbudzać emocji, ciekawić, intrygować, albo chociażby zniesmaczyć - krótko mówiąc, zostawić po sobie jakikolwiek ślad w czytelniku? "Madonnie w futrze" to się udało.

Akcja książki rozgrywa się w okresie międzywojennym i dzieli się na dwie części. W pierwszej, stanowiącej niejako wprowadzenie do właściwej historii, narrator opowiada nam, jak poznał Raifa Efendiego - człowieka lekceważonego przez otoczenie, na pierwszy rzut oka pustego w środku, pozbawionego celu i nudnego urzędnika. Druga część ma swój początek w momencie, gdy narrator bierze do ręki i zaczyna czytać zeszyt, w którym Raif opisał siebie, swe odczucia i najważniejszy okres swojego życia, kiedy to w wieku 24 lat ojciec wysłał go do Berlina na naukę fachu. Właśnie tam, w czasie jednego ze spacerów, trafił do muzeum, w którym zachwyciła go Madonna w futrze - autoportret niemieckiej malarki Marii Puder. Wkrótce osobiście poznaje autorkę obrazu. Spotkanie to staje się początkiem związku wypełnionego przyjaźnią, miłością, strachem i bólem.

Ali z uwagą przygląda się człowiekowi, jego emocjom oraz miejscu w społeczeństwie. Jego wnioski nie są optymistyczne. Ludzie oceniają po pozorach, nie są zdolni do zrozumienia i prawdziwego poznania drugiej osoby, kochają wyobrażenia, które stworzą sobie o innych, a do tego są więźniami konwenansów i zależności społecznych. Nawet miłość nie jest wolna od trosk, niepewności i uwarunkowania społecznego.

"Madonna w futrze" to przede wszystkim jednak studium człowieka samotnego. Zarówno Raif, jak i Maria, czują bolesną, przeszywającą do głębi samotność, ale jej źródło, w przypadku każdego z nich, jest inne. Raif stroni od ludzi z dwóch powodów: po pierwsze, z niemożności wyrażenia uczuć rozgrywających się w jego wnętrzu, graniczącej z niechęcią do odkrycia swoich najwartościowszych cech charakteru. Po drugie, nie potrafił znaleźć nikogo, z kim poczułby jedność i prawdziwą więź. Z kolei samotność Marii wynika z trudnego życia i złych doświadczeń. W środowisku, w którym kobiety są uległymi, posłusznymi lalkami, a mężczyźni myśliwymi, wiecznie czegoś żądającymi i niewyobrażającymi sobie, że mogliby tego nie dostać - Maria czuje się niezrozumiana, rozczarowana i zraniona.

Język opowieści jest prosty, ale jednocześnie wiele w nim piękna i plastyczności. Co mnie zaskoczyło, to ilość wykrzykników - nie przypominam sobie, żebym wcześniej czytała powieść, której dialogi byłyby w nie tak bogato wyposażone - zdumiewające to i czasami irytujące. Niemniej jednak, autor z dużą przenikliwością odmalowuje ludzkie uczucia oraz międzywojenny świat. Historia tchnie realizmem oraz sięga do emocji czytelnika, odwołując się mocno do jego empatii. Może właśnie dlatego tak łatwo, jak mówi Raif, "odnajdywać w lekturze coś z siebie i ze swojego otoczenia, z tego, co kiedykolwiek się widziało i słyszało". A jaki jest finał tej opowieści? Czy w tym morzu pesymizmu znajdzie się miejsce na happy end? O tym musicie przekonać się już sami.


Tytuł: Madonna w futrze
Autor: Sabahattin Ali
Tłumaczenie: Piotr Beza
Wydawca: Rebis
Data wydania: wrzesień 2015
Liczba stron: 248
ISBN: 978-83-7818-714-1

Agenda 21 - Glenn Beck i Harriet Parke

Co by było gdyby...

Tekst opublikowany pierwotnie na portalu Szortal.

Inspiracją do napisania tej książki był dokument Agenda 21*, przyjęty na konferencji Organizacji Narodów Zjednoczonych w roku 1992. Opowieść stworzyła Harriet Parke, natomiast Glenn Beck napisał jedynie posłowie, w którym opowiada więcej o samym programie i konsekwencjach jego wdrożenia w życie. Oboje mają konkretne zdanie na temat Agendy 21, a stworzona przez Parke wizja przyszłości nie jest odmalowana w pozytywnych barwach. A czy sama historia jest wciągająca, a może i wstrząsająca?

Niedaleka przyszłość. ONZ rozpoczął skrupulatną realizację programu zrównoważonego rozwoju - Agenda 21, całkowicie zmieniając dotychczasowy świat. Ameryka staje się Republiką, a władzę zaczyna sprawować Zarząd Spolegliwych. Ludzie zostają przeniesieni do specjalnie przygotowanych Osiedli, w których ich życie zostaje sprowadzone do dwóch czynności: produkowania energii oraz zdrowych dzieci. Na jednym z takich Osiedli, a konkretnie na Osiedlu Transportowym, mieszka osiemnastoletnia Emmeline. Trafiła tu, wraz z matką i ojcem, jako mała, niespełna czteroletnia dziewczynka. Miała szczęście, bo starsze dzieci zostały zabrane rodzicom i przeniesione do Wioski Dziecięcej. Emmeline dorastała nie znając innego życia poza rzeczywistością Osiedla. Codziennie maszeruje po desce energetycznej, akceptuje mężczyzn, których Spolegliwi wyznaczą na sparzenie z nią, a to wszystko jest dla niej czymś normalnym. Do czasu, gdy ginie ojciec, a po chorą matkę przychodzą Bacznicy.

Parke stworzyła wizję państwa totalitarnego, w którym, pod hasłami ochrony środowiska i równości, władza ściśle kontroluje społeczeństwo. A jest tutaj bardzo, bardzo źle. Dla przykładu, nie ma książek, nowoczesnej technologii (nie licząc desek energetycznych), rodzicie nie wychowują swoich dzieci, edukacja ogranicza się do przyzwyczajania do chodzenia po desce i wychwalania Republiki. W zamian, nikt nie musi się martwić o jedzenie i picie, ani o pracę (Spolegliwi dbają, by obywatele nie narzekali na brak nudy i obowiązków). Scenariusz takiej przyszłości z pewnością jest niepokojący. W końcu nikt nie chciałby żyć w świecie, w którym ktoś decydowałby o każdym aspekcie jego życia, od narodzin, przez pracę, miłość, seks, aż po śmierć. Mimo, że całość przedstawiona jest w tak bardzo negatywnym świetle, to jednak obraz ten nie ma takiej siły przekazu, jak chociażby świat orwellowski. Nie czuje się tu grozy, niebezpieczeństwa, a raczej nieco przesadny dramatyzm i pewną infantylność, jakie wieją z niektórych powieści młodzieżowych. Rzeczywistość nie jest specjalnie rozbudowana, dowiadujemy się o niej tyle, na ile pozwala nam Emmeline, bo to właśnie za jej pośrednictwem poznajemy ten świat. Niestety, trudno kibicować głównej bohaterce, której brakuje autentyczności i spójności. Zresztą na brak charakteru cierpi tutaj większość postaci. 

Historia jest nieskomplikowana, szybko przelatuje, nie pozostawiając po sobie większych wrażeń. Sama lektura nie zabierze dużo czasu, ponieważ dzięki prostemu językowi i krótkim rozdziałom "Agendę 21" czyta się bardzo sprawnie. Co ciekawe, po przeczytaniu posłowia powieść nabiera zupełnie innego charakteru. Przestaje być jedynie wizją literacką, a staje się swego rodzaju manifestem. Nabiera się przekonania, że jedynym celem jej napisania było przekazanie ostrzeżenia: "Otwórzcie oczy na prawdę o Agendzie 21! Zobaczcie, co może się stać, jeśli nic nie zrobicie! Zareagujecie, bo inaczej wylądujecie z ręką w nocniku!". Przestaje wtedy dziwić ten nadmiernie podkręcony dramatyzm. Wykreowany świat, postacie, wydarzenia - wszystko zostało podporządkowane temu jednemu przekazowi, a tym samym musiało być przedstawione w jak najczarniejszych kolorach, żeby odniosło pożądany skutek. W sumie można i tak. Skoro pisze się po to, żeby przelać swoje wizje czy dręczące myśli na papier, tak z potrzeby duszy (albo dla pieniędzy), to czemu by i nie tworzyć powieści z powodów politycznych i ideologicznych? Myślę, że pod względem literackim, historia zyskałaby, gdyby była opowiadaniem, treściwym i rzeczowym. Ale kto wie, może książka spełni swe zadanie, sprawi że ludzie zainteresują się programem Agenda 21 i sami zdecydują, czy rzeczywiście jest się czego bać (choć mam wrażenie, że Beck wolałby, żeby jednak czytelnik nie myślał sam, tylko po prostu przyjął to, co on ma do powiedzenia).


Tytuł: Agenda 21
Tytuł oryginału: Agenda 21
Autor: Glenn Beck, Harriet Parke
Tłumaczenie: Jerzy Łoziński
Wydawca: Zysk i S-ka Wydawnictwo
Data wydania: wrzesień 2015
Liczba stron: 338
ISBN: 978-83-7785-728-1

*jeśli kogoś interesuje pełen program Agendy 21 (wersja angielska - plik .pdf) znajdzie go tutaj.

niedziela, 15 października 2017

Z cyklu: świat w obiektywie #2






Neandertalczyk. W poszukiwaniu zaginionych genomów - Svante Pääbo

Ślad przeszłości obecny w każdym z nas

Tekst opublikowany pierwotnie na portalu Szortal.


Za każdym razem, kiedy słyszę, czy czytam o neandertalczykach, zawsze przypomina mi się książka Asimova i Silverberga "Brzydki, mały chłopiec", w której naukowcy z XXI wieku sprowadzili, z przeszłości do swojego czasu, małego neandertalskiego chłopca i podjęli próbę jego ucywilizowania. Właśnie... interesujące doświadczenie. Czy rzeczywiście, gdyby takie małe dziecko, a jeszcze lepiej - niemowlak, pojawiło się w rodzinie ludzi i zostało przez nie wychowane, to byłoby w stanie funkcjonować jak zwykłe ludzkie dziecko? Czy osiągnęłoby taki sam poziom rozwoju? A może jednak nie byłoby do tego zdolne, ze względu na brak jakiś czynników biologicznych niezbędnych do przyswojenia typowo ludzkich umiejętności? Rozwój genetyki i technologii może pomóc w odpowiedzi na to pytanie. Z pewnością jeszcze trochę czasu minie zanim pojawi się wyjaśnienie, bowiem za te nasze właściwości nie odpowiadają pojedyncze geny, a raczej różne ich kombinacje, wzajemne interakcje między produktami tych genów oraz ze środowiskiem. Jednak odczytanie genomu neandertalczyka jest już pierwszym krokiem na drodze do poznania istoty człowieczeństwa.

Książka opisuje historię badań nad kwasem deoksyrybonukleinowym, czyli DNA neandertalczyka (nie tylko jądrowym, ale i mitochondrialnym). Naukowcy z zespołu Pääbo, w poszukiwaniu najwartościowszego materiału do doświadczeń, sprawdzali kości pochodzące z różnych stanowisk archeologicznych, również z tego najwcześniejszego. Po raz pierwszy kości neandertalczyka odnaleziono w roku 1856 w niewielkiej jaskini niedaleko Doliny Neadertal, około 11 km od Düsseldorfu. Kolejne odkrycia pozwoliły stworzyć wizerunek naszego najbliższego krewnego. Charakteryzował się on dość masywną budową ciała, miał niskie czoło, zgrubiałe łuki brwiowe, chował zmarłych, ozdabiał ciało naszyjnikami, produkował proste narzędzia. Jeśli się chwilę zastanowić, to tak naprawdę pod względem anatomicznym neandertalczycy niewiele różnili się od człowieka współczesnego. To samo dotyczy pierwszych wytworów człowieka - odnajdywane w wykopaliskach narzędzia trudno było przypisać konkretnie człowiekowi lub neandertalczykowi, jeśli nie znajdowały się w ich pobliżu kości. Należeliśmy do tego samego rodzaju (homo = ludzi), a jednak około 30 tys. lat temu to neandertalczycy wymarli. Człowiek natomiast przetrwał i przeszedł niesamowitą ewolucję. Tworzymy sztukę, sięgamy po nieznane, jesteśmy ciekawi świata, rozwijamy naukę, stworzyliśmy religie, posługujemy się językiem, myślimy abstrakcyjnie, potrafimy docenić piękno przyrody, muzyki, obrazu. Jak to się stało, że to właśnie my przetrwaliśmy? Co uczyniło nas tym, kim jesteśmy?

7-go maja 2010 roku w magazynie Science naukowcy z instytutu Maxa Plancka w Lipsku, pod kierownictwem Svante Pääbo, opublikowali wstępnie zsekwencjonowany genom neandertalczyka. Osiągnięcie to nie tylko pokazało, że każdy nie-Afrykanin nosi w sobie domieszkę neandertalskiego DNA (czyli jednak nie wyginęli tak definitywnie), ale również dało szansę na odkrycie czynników genetycznych, które przyczyniły się do naszego sukcesu ewolucyjnego. Sama jednak droga do odczytania genomu nie była łatwa i o tym właśnie jest ta książka. Autor ze swobodą opowiada, jak wiele przeszkód musieli pokonać, aby osiągnąć swój cel. Ukazuje w równym stopniu sukcesy, jak i porażki, wraz z towarzyszącą im frustracją i zniechęceniem. Niemałym problemem było pozyskanie odpowiednich, wartościowych próbek do badań - nie tylko ze względu na nietrwałość cząsteczki DNA, ale i zanieczyszczenie badanego materiału współczesnym, ludzkim DNA. Musieli zatem opracować skuteczne, a przede wszystkim, powtarzalne procedury izolacji i namnażania starożytnego DNA. Do tego dochodził kłopot ze zdobyciem odpowiednich funduszy, najnowocześniejszych technologii oraz oprogramowania, czy konkurencja wewnątrz światka naukowego (który też dobrze możemy poznać w tej książce).

Svante Pääbo pisze również o swojej karierze, wtrąca wstawki z prywatnego życia, wprowadza niekiedy nieco humoru. Jednak przede wszystkim jest to książka o pasji do nauki, determinacji, próbach znalezienia odpowiedzi na pytanie "czym jest człowieczeństwo" i lepszym poznaniu historii człowieka. Jeśli obawiacie się, że będzie tu za dużo specjalistycznego nazewnictwa to niepotrzebnie. Autor w bardzo przystępny, prosty sposób wszystko wyjaśnia. Lektura "Neandertalczyka..." pozwala lepiej zapoznać się z historią neandertalczyków, denisowiańczyków czy wreszcie nas samych, a co najważniejsze, jest to niezwykle interesująca podróż przez proces odkrywania nowych rzeczy. I na koniec jeszcze jedna rzecz, która nasunęła mi się po przeczytaniu książki - nie tylko pewność siebie, wiedza, umiejętności, ale i nutka próżności pozwala osiągać sukcesy i wybiegać poza przeciętność.


Tytuł: Neandertalczyk. W poszukiwaniu zaginionych genomów.
Tytuł oryginału: Neanderthal Man. In search of lost genomes.
Autor: Svante Pääbo
Tłumaczenie: Anna Wawrzyńska
Wydawca: Prószyński i S-ka
Data premiery: 27.08.2015
Ilość stron: 344
ISBN: 978-83-8069-063-9

Zabójcza Sprawiedliwość - Ann Leckie

SI i gender

Tekst opublikowany pierwotnie na portalu Szortal.

"Zabójcza Sprawiedliwość" jest pierwszą częścią trylogii Imperium Radch. Co ciekawe, to pierwsza powieść, która wyszła spod pióra Ann Leckie. A jest to interesujące dlatego, że debiut ten został powszechnie zauważony i nagrodzony. Książka ta otrzymała szereg nagród, jak chociażby Hugo, Arthur C. Clarke, BSFA, Nebula, Locus. Cóż takiego musi mieć w sobie powieść, żeby być tak bardzo docenioną? Intrygujące, nieprawdaż? W każdym razie, osobiście liczyłam, że w którymś momencie lektura wywoła u mnie okrzyk "wow!"

Hen, w odległej przyszłości duża część zamieszkanego kosmosu pozostaje pod rządami imperium Radch, na czele którego stoi Anaander Mianaai - wszechwiedząca lord, osobowość w tysiącach ciał, rozmieszczonych na wszystkich zaanektowanych planetach. Radchaai to społeczeństwo agresywne, przywiązane do religii, formalności, pochodzenia. Mieszkańcy Radch nie wiedzą co to samotność ani prywatność, ponieważ nieustannie obserwowani są przez SI. Główną bohaterką i narratorką powieści jest Breq - serwitor, czyli sztuczna inteligencja w ludzkim ciele, fragment SI statku "Sprawiedliwość". Opowiada nam ona o Radchaai, ich mentalności, a także o przeszłych wydarzeniach, które doprowadziły ją do miejsca, w którym aktualnie się znajduje i celu, który musi zrealizować.

Autorka poruszyła temat zacierania się różnic między płciami, które zaobserwować można już w dzisiejszych czasach. Dotyczy to nie tylko ról społecznych przypisanych kobietom i mężczyznom, ale i zachowania czy wyglądu. W świecie przyszłości przedstawionym w książce zjawisko to jest o wiele bardziej nasilone. Płeć nie jest jednoznaczna - wszyscy podobnie się ubierają, zachowują, mówią, wyglądają. Radchaai poszli nawet dalej - to nieprzywiązywanie wagi do płci uwidacznia się w języku, w którym teoretycznie nie ma słów na rozróżnienie płci, ale w praktyce zwracają się do siebie używając formy żeńskiej. I teraz tak się zastanawiam... dlaczego stosują akurat zaimek "ona", który przecież jednoznacznie kojarzy się z kobiecością, a nie "on"? Skoro tak odżegnują się od podziału na płeć żeńską i męską, to czemu nie używają słowa "ono", albo "osoba"? Może to miało być jakieś uproszczenie, które jednak wywołało u mnie określony skutek - przez większą część powieści nie mogłam pozbyć się wrażenia, że świat ten zaludniają same kobiety, mimo że wiadomo było, że są tam również mężczyźni (co niejednokrotnie podkreśla główna bohaterka).

Jak już wspomniałam, narratorem jest Breq, czyli chodząca SI - bardzo dokładna, szczegółowa i analityczna, które to cechy widoczne są w sposobie opisywania przez nią zdarzeń. Owszem, były momenty, w których pojawiały się u niej uczucia, ale przez większą część czasu opowiada o wszystkim z dystansem i chłodem. Brakuje tu również akcji, dynamizmu, większego napięcia. Autorka skupia się przede wszystkim na przeżyciach Breq, jej odbiorze wydarzeń i przemyśleniach - to ona jest tu punktem centralnym. Wszelkie informacje dotyczące aneksji, polityki, konfliktów czy chociażby kultury są jakby dodatkiem, który ma umotywować działania głównej bohaterki.

Jakie odczucia wywołała we mnie książka? Z pewnością nie wzbudziła większych emocji, nie zachwyciła językiem, nie skłoniła do refleksji, a historii nie śledziłam z zapartym tchem. Nie pojawiła się również ani jedna postać, której bym kibicowała, która wywołałaby u mnie współczucie czy niechęć. Odniosłam za to wrażenie, że w miarę pisania powieść robi się coraz bardziej chaotyczna - Breq staje się nadmiernie drobiazgowa ("siedziała cicho przez dziesięć sekund", "odezwała się po czterech sekundach milczenia") i jednocześnie jej zachowanie mniej logiczne, narasta natężenie gestów (a mają tam gesty chyba na wszystko: na wyrażenie zrozumienia, zgody, zaprzeczenia, powiedzenie "nie mój problem", "nieistotne" itd.), dialogi brzmią coraz infantylniej, często powtarzane są te same informacje (bo a nuż czytelnik zdążył już o czymś zapomnieć).

Książka zawiera parę interesujących pomysłów - lord Radch o wielu ciałach a jednym umyśle (wyobraźcie sobie jakby to było, gdybyście mieli np. pięć ciał, a w każdym z nich ten sam umysł, i tak powieleni siedzicie w jednym pokoju, jak to by się skończyło? zabawą czy rozróbą?), postać Breq (czy posiadanie ludzkiego ciała miałoby jakikolwiek wpływ na SI? czy odczucia płynące z ciała wpłynęłyby w jakiś sposób na jej postrzeganie i ewolucję?), czy wreszcie rozmycie płci kulturowej (jak w takim społeczeństwie wyglądałaby sprawa tożsamości płciowej, seksualności?). Niestety mnie osobiście sposób przekazania tych idei zupełnie nie przekonał. Zabrakło mi jakiegoś przesłania, głębi, rozwinięcia niektórych tematów, bardziej harmonijnie poprowadzonej, czy chociaż porywającej fabuły. Właściwie do "Zabójczej Sprawiedliwości" można zastosować stereotypowe określenie: "niezły potencjał, słabe wykonanie". Z drugiej jednak strony, książka ta zdobyła wiele znaczących nagród, więc może to ja w niej czegoś nie dostrzegam, jestem nadmiernie czepliwa? No cóż, o tym musicie przekonać się sami.


Tytuł: Zabójcza Sprawiedliwość
Tytuł oryginału: Ancillary Justice
Autor: Ann Leckie
Tłumaczenie: Danuta Górska
Wydawca: Akurat
Data premiery: sierpień 2015
Ilość stron: 480 (w tym krótki wywiad z autorką na końcu)
ISBN: 978-83-287-0048-2

piątek, 13 października 2017

Oblicze Boga - Roger Scruton

Świętość w twarzy

Tekst opublikowany pierwotnie na portalu Szortal.

"Oblicze Boga" stanowi opublikowaną wersję Wykładów Gifforda, które autor wygłosił wiosną 2010 roku na Uniwersytecie St Andrews w Szkocji. Wykłady te zostały ustanowione przez lorda Adama Gifforda. Ich celem było "promowanie i rozpowszechnianie teologii naturalnej (...), innymi słowy - wiedzy o Bogu". Współcześnie teologia naturalna skupia się na związkach między religią, nauką, moralnością i sztuką, które pozwoliłyby określić miejsce człowieka we wszechświecie.

Scruton zastanawia się, co tracimy porzucając wiarę. Stara się pokazać, że obecny kryzys obserwowany w społeczeństwie, związany jest z dwoma zjawiskami: intelektualnym (niewiara w Boga) oraz moralnym (odwrócenie się od Boga). Uważa on, że Bóg obecny jest w życiu każdego człowieka (nawet jeśli sobie tego nie uświadamia). Twierdzi, że odrzucenie Boga tworzy pustkę oraz stanowi formę ucieczki od odpowiedzialności. Autor skupia się na kulturze chrześcijańskiej, ale w swojej argumentacji sięga również do filozofii (przede wszystkim Kanta), innych tradycji religijnych oraz wielu interesujących przykładów z literatury i sztuki (żałuję jedynie, że ilustracje są czarno-białe, wszakże kolor, jego głębia, niejednokrotnie wywierają istotny wpływ na odbiór obrazu i treści w nim zawartych). 

W swoich poszukiwaniach Boga Scruton skupia się przede wszystkim na człowieku i trudno się z nim nie zgodzić. W końcu nierzadko się zdarza, że to właśnie kontakty z drugą osobą pozwalają nam lepiej poznać samych siebie, skłaniają do zastanowienia się nad swoim postępowaniem, a nieraz i wymuszają określone decyzje. Z pewnością każdy miał takie momenty, w których starał się być kimś lepszym, działać jak najwłaściwiej dlatego, żeby zrobić przyjemność bliskiej osobie, pokazać, że nam na niej zależy, że jest dla nas ważna. Można powiedzieć, że druga osoba potrafi wpływać nie tylko na nasze zachowanie, ale i na emocje - potrafi nas rozbawić, pocieszyć, ale i zranić słowem (choć niewątpliwie poziom tego wpływu zależy też od indywidualnej wrażliwości danego człowieka). Oczywiście nie można zapomnieć, że w naszych wzajemnych relacjach zwracamy uwagę również na wygląd. Gdy pierwszy raz widzicie osobę, której jeszcze nie zdążyliście poznać, to na co najpierw zwracacie uwagę? Na piersi? Nogi? A może oczy? Według Scrutona najważniejsza w kontaktach międzyludzkich jest twarz - to ona jest zwierciadłem naszej duszy i samopoczucia. Mam podobne odczucia, może dlatego rozdział poświęcony zagadnieniu twarzy był dla mnie jednym z najciekawszych w książce.

"Oblicze Boga" bardzo wyraźnie ukazuje stanowisko autora, jak i jego emocje. Nie trudno dostrzec zachwyt nad ludźmi - naszym rozumem, uczuciami, umiejętnością dostrzegania piękna, ciekawością czy skłonnością do stawiania pytań egzystencjalnych. Z drugiej strony, czuć pewien żal i smutek z powodu zagubienia współczesnego człowieka, jego przedmiotowym podejściem do siebie nawzajem i do środowiska, w którym żyje. Mam wrażenie, że Scruton chciał pokazać, że potrafimy być lepsi, nasze życie może być pełniejsze, a otoczenie piękniejsze. Według niego pomóc nam może religia i wiara w dobro człowieka. Osobiście może nie skupiałabym się na jakiejś konkretnej religii, a raczej na poszukiwaniu świętości w sobie, innych czy naturze, a przynajmniej na podjęciu takiej próby.

Jak wspomniałam wcześniej, w swojej argumentacji autor odwołuje się do religii chrześcijańskiej. Czy zatem jest to książka jedynie dla osób tej wiary? Nie, ponieważ wiele uwag Scrutona ma charakter o wiele bardziej uniwersalny. Nie sposób zaprzeczyć, że świat byłby lepszy, gdyby ludzie odnosili się do siebie z większym szacunkiem, traktowali siebie nawzajem jako osoby, a nie tylko jako rzeczy, które mogą przynieść jakąś korzyść. Albo jeśli człowiek potrafiłby zatrzymać się na chwilę, wsłuchać w siebie czy zachwycić pięknem otaczającej przyrody czy ciekawej architektury. Myślę, że warto sięgnąć po tę książkę i każdy - zarówno wierzący, agnostyk, jak i ateista - może znaleźć w niej coś dla siebie, coś, co go zastanowi, zaskoczy, a może zwróci uwagę na jakiś aspekt własnego życia.


Tytuł: Oblicze Boga. Wykłady imienia Gifforda 2010
Tytuł oryginału: The Face of God. The Gifford Lectures 2010
Autor: Roger Scruton
Tłumaczenie: Justyna Grzegorczyk
Wydawca: Zysk i S-ka Wydawnictwo
Data premiery: lipiec 2015
Ilość stron: 240
ISBN: 978-83-7506-490-7

niedziela, 8 października 2017

Pokrótce o komiksach

W czasach szkolnych zdarzało mi się czytać komiksy. Owszem, bawiłam się przy nich dobrze, ale niespecjalnie mną zawładnęły i na stałe do mego życia nie weszły. Może to była kwestia wieku, innego spojrzenia, nie wiem. W każdym razie teraz, po latach, ponownie sięgnęłam po ten rodzaj książek. Stało się to głównie pod wpływem przeczytanych na Szortalu recenzji, które zostały napisane przez Aleksandra Kusza. 


Codzienna walka - Manu Larcenet  

Nie ma tu jakieś wydumanej opowieści. Jest to po prostu historia zwykłego, codziennego życia, wypełnionego zarówno zwycięstwami, radościami, ale i porażkami oraz smutkiem. Autor komentuje też francuską rzeczywistość, jednak przede wszystkim jest to książka o człowieku, pełna trafnych myśli i refleksji. Wciąż jestem pod wrażeniem tego, jak bardzo emocjonalnie wpłynął na mnie ten komiks. Może po części dlatego, iż poruszane są w nim tematy aktualnie mi bliskie, jak podejście do fotografii, strata bliskiej osoby, czy poczucie pewnego zagubienia w życiu.  

Czytając "Codzienną walkę" dotarło do mnie, że tak jak w powieści siła opowieści zawarta jest w słowach, tak w komiksie o natężeniu przekazu decyduje obraz - kolor, wyrazy twarzy, uchwycone szczegóły. Tutaj może nie ma pięknych obrazów i intensywnych barw, ale za to idealnie współgrają one z historią. Bardzo podobały mi się wplecione czarno-białe obrazy (reprezentujące fotografie wykonane przez Marco), szczególnie portrety. Naprawdę miały moc. To była wciągająca, pełna wzruszeń, niekiedy zabawna, częściej refleksyjna podróż. 


Sandman: Uwertura - Neil Gaiman, J.H.
Williams III, Dave Stewart, Dave McKean, Todd Klein

Seria o "Sandmanie" ma już swoje lata, więc pewnie sporo z Was zna Morfeusza i jego rodzeństwo. Dla mnie było to pierwsze spotkanie z władcą krainy marzeń sennych. Od razu powiem, że zdecydowanie mogę zaliczyć je do udanych. 

Jest onirycznie, emocjonalnie i wciągająco. Podobała mi się scena, w której Sen z Nieskończonych staje twarzą w twarz z różnymi aspektami samego siebie. Ciekawy pomysł. Takie spojrzenie na siebie z innej perspektywy. Jednak tym, co najbardziej zachwyca w tej części nie jest wcale fabuła. Na pierwszy plan wysuwają się obrazy (J.H. Williams III) i kolory (Dave Stewart). Ależ różnorodny jest ten komiks! W jednej chwili trafiamy do świata Ojca Czasu, wypełnionego intensywnymi barwami i nieco rozmytego, a w drugiej - do Miasta Gwiazd rozświetlonego jasnymi kolorami. Jeszcze dalej wpadamy w mroczną otchłań czarnej dziury. Jeśli dodatkowo dołoży się do tego wszystkiego różnorodność czcionek (Todd Klein), to pozostaje człowiekowi tylko usiąść i rozkoszować się pięknem rysunków, formą oraz bogactwem wizji. Bo "Sandman: Uwertura" to przede wszystkim prawdziwa uczta dla zmysłu wzroku.

To wydanie, oprócz głównej opowieści, zawiera również dodatki. Składają się na nie wywiady z twórcami, szkice, pierwotne okładki. Bardzo interesujący bonus, który pozwala bliżej zapoznać się z procesem powstawania komiksu.

środa, 4 października 2017

Kapitularz 2017

Relacja opublikowana pierwotnie w magazynie Szortal Na Wynos Wydanie Specjalne.

Jak może pamiętacie, w zeszłym roku zdałam Wam relację z Łódzkiego Festiwalu Fantastyki KAPITULARZ. Na tegorocznej edycji tego konwentu również byłam i w paru słowach (no dobrze, może w trochę więcej niż paru, bo coś czuję, że wpadam w fazę usilnej potrzeby pisania) chciałabym Wam o nim opowiedzieć. 

Kapitularz 2017 odbył się w dniach 1-3 września. Poprzednim razem nieco narzekałam na pewien dyskomfort wywołany rozdzieleniem imprezy między dwie różne, oddalone od siebie lokalizacje. Tym razem nie było tego problemu. Wszystko zorganizowano w jednym miejscu, a mianowicie na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Łódzkiego. Budynek robi wrażenie nie tylko pod względem architektonicznym, ale i rozmiarowym. Znajduje się tam wiele sal oraz mniejszych i większych auli, dzięki czemu doskonale spełnił wymagania takiego wydarzenia, jakim był Kapitularz.



Jeśli po wejściu do środka i zobaczeniu tej dużej powierzchni pojawiły się obawy, że będzie się tracić czas na poszukiwanie wybranych sal, to szybko zostały one rozwiane. Po pierwsze – w informatorze festiwalowym można było znaleźć dokładne mapki, a po drugie – wnętrze budynku bardzo dobrze oznaczono. Na każdym poziomie na ścianach namalowano rozkład pomieszczeń, a ponadto – na słupach w korytarzach bocznych umieszczono strzałki wskazujące kierunek do konkretnych grup sal. 


Legio XXI Rapax

Z kwestii organizacyjnych nadmienię jeszcze, iż na miejscu nie znajdował się żaden punkt gastronomiczny, ale zawsze można było napić się ciepłej kawy, herbaty, czekolady czy zjeść coś słodkiego w Coffe Poincie. Dodatkowo, w budynku znajdowały się również automaty z napojami oraz słodyczami. Akredytacja przebiegła bardzo sprawnie. Na obsługę też nie można narzekać, okazała się pomocna i miła. Generalnie nie byłam świadkiem jakichś wpadek, więc w moim odczuciu organizacja przebiegła pomyślnie. 

Wystawców było niewielu, co skutkowało mniejszym wyborem. Ja akurat nic dla siebie nie znalazłam. Również gości tym razem przyjechało mniej. Możliwe, że to kwestia terminu, w którym wypadł tegoroczny Kapitularz. Tydzień wcześniej odbyła się inna, o wiele większa impreza fantastyczna, czyli Polcon 2017. Wiadomo, nie każdy ma czas, chęć i możliwości na takie cotygodniowe jazdy z miasta do miasta. Mimo to program obfitował w wiele atrakcji. Tradycyjnie każdy mógł znaleźć coś dla siebie – nie tylko pójść na prelekcje, spędzić czas w Games Roomie, pośpiewać karaoke, wybrać się na filmowy maraton horrorów, ale też poćwiczyć szermierkę, zrobić sobie zdjęcie z wężem czy chociażby dowiedzieć się czegoś o imperium rzymskim (na Kapitularzu gościła ekipa Legio XXI Rapax – jedna z większych grup odtwarzających legiony). Niewątpliwą nowością, nietypową jak na takie imprezy, była możliwość wzięcia udziału w Speed Dating. Nie mogę Wam powiedzieć, jak wyglądała ta formuła w wydaniu fantastycznym, ponieważ inny punkt programu przyciągnął moją uwagę, ale może ktoś z Was podzieli się wrażeniami? Podsumowując, piątek dosyć wolno się rozkręcał (w sensie przybywania uczestników), w niedzielę też było widać jakby mniej osób. Jak już się domyślacie, to właśnie sobota okazała się najbardziej gwarnym, barwnym, tłumnym i atrakcyjnym dniem.


Stoiska wystawców

Festiwale fantastyczne przyciągają ludzi z różnych powodów. Jedni chcą zaprezentować swoje stroje (nieraz wykonane bardzo drobiazgowo i solidnie), inni wziąć udział w larpie, skorzystać z

kilku różnych atrakcji, czy po prostu spędzić czas z osobami o podobnych zainteresowaniach. Mnie przyciągają głównie prelekcje i panele dyskusyjne. Niestety prelekcja prelekcji nierówna. Również na Kapitularzu wśród tych świetnie przygotowanych znalazły się też takie zupełnie niedopracowane i mocno rozczarowujące. Rozumiem, że nie każdy ma dar płynnego przekazywania myśli, poza tym stres związany z publicznym wystąpieniem też może swoje zrobić, jeśli jednak widać, że osoba zna temat, o którym mówi, że ją on interesuje, a może i nawet fascynuje, to nie zwraca się uwagi na drobne potknięcia. Ogólny odbiór jest pozytywny. Zupełnie inne wrażenie pozostawia po sobie prelegent, który kończy swoją prezentację w niecałe pół godziny, stwierdzając, że właściwie to on na temacie się nie zna i niespecjalnie go on ciekawi. Albo taki, który ograniczył się do zrobienia prostej prezentacji, ani trochę nie zastanawiając się nad tym, co powie. W efekcie dostaje się prelekcję totalnie chaotyczną, dukaną i często nie na temat. Czegoś takiego nie słucha się dobrze. Zawsze wtedy zastanawia mnie, dlaczego ktoś zdecydował się o tym mówić i czemu w ogóle zgłosił swoje wystąpienie. 

No dobrze, wystarczy. Nie będę rozwodzić się szczegółowo na temat tych gorszych punktów programu. Wolę skupić się na tych udanych. Po doświadczeniach z zeszłego roku wiedziałam, że spokojnie mogę wybierać się na prelekcje Istvana Vizvary’ego. W tym roku również nie zawiódł. Jego prezentacje były bardzo solidnie przygotowane, a sam prelegent przekazywał swoją wiedzę z dużą swobodą, wzbudzając zainteresowanie oraz rozbudzając ciekawość. Na pierwszej prelekcji opowiadał, jak to jest naprawdę z tym całym wgrywaniem umysłu do komputera, a na drugiej – o pasożytach kierujących zachowaniem swojego żywiciela. Istvan, razem z Kazimierzem Kyrczem i Markiem Grzywaczem, brał jeszcze udział w interesującym panelu dyskusyjnym poświęconym antybohaterom w popkulturze.

Jak wiecie, Istvan Vizvary nie tylko należy do Ekipy Szortalu, ale jest też szortalowym autorem. Z tego też względu pozwolę sobie teraz na małą dygresję. W tym roku (mam przynajmniej taką nadzieję) ma ukazać się jego książka pod tytułem „VIVO”. Patrząc na tematy wystąpień, można się domyślić, że autor interesuje się nauką (pierwsza z prelekcji ma bardzo duży związek z tematem powieści). Jeśli czytaliście jakieś jego opowiadania (ukazywały się np. w „Nowej Fantastyce”, internecie, różnych antologiach – ostatnia to „Dobro złem czyń”), to wiecie również, że bardzo sprawnie posługuje się językiem polskim, ma wyobraźnię, bywa myślicielem i potrafi żartować. Jaka zatem będzie to powieść? Science fiction, w której nie zabraknie humoru, ale która skłoni też do przemyśleń, do tego naprawdę dobrze napisana. Zachęcam gorąco do rozglądania się za „VIVO”. 
 

Kazimierz Kyrcz Jr, Marek Grzywacz, Istvan Vizvary

Dobrze, wracajmy do Kapitularza. Jeśli ktoś interesuje się mitologią słowiańską, z pewnością nigdy nie zawiedzie się na prelekcjach Witolda Jabłońskiego. Z dużą lekkością, nierzadko z humorem, snuje słowiańskie opowieści. W tym roku, oprócz własnego punktu programu, uczestniczył w dwóch innych. W jednym, razem z Mateuszem Poradeckim, opowiadał o władzy i polityce w powieściach fantastycznych. Drugi, momentami dość żywiołowy panel dyskusyjny, dotyczył wojen bogów, wojen cywilizacji. Oprócz Witolda Jabłońskiego brali w nim udział Artur Szrejter, Łukasz Malinowski oraz Grzegorz Gajek. Po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć w akcji Artura Szrejtera, którego do tej pory kojarzyłam jedynie z recenzji jego książek, które ukazały się na Szortalu, napisanych przez Huberta Przybylskiego i Macieja Rybickiego (tak przy okazji wspomnę, iż Hubert szykuje dla Was recenzję kolejnej książki tego autora). Podobnie jak u Witolda Jabłońskiego widać, że tematy mitologiczne to zagadnienia, które autentycznie go fascynują i z wielką przyjemnością dzieli się swoją wiedzą. Do tego potrafi bardzo zgrabnie nawiązać i polecić książki swoich współpanelistów. Miły gest, tym bardziej, że zabrzmiał naprawdę szczerze.


Michał Cholewa, Piotr W. Cholewa

Po raz pierwszy miałam również okazję być na prelekcji Piotra W. Cholewy oraz Michała Cholewy. Żałowałam, że dotarłam dopiero na drugą ich prezentację (o kryzysach kosmicznych), bo jestem pewna, że ta pierwsza, poświęcona bitwie pod Trafalgarem, była równie wciągająca. Panowie posiadają umiejętność opowiadania o interesujących ich tematach w niezwykle zajmujący sposób, człowiek nawet nie wie, kiedy mija czas. Z przyjemnością wysłuchałam także prelekcji Andrzeja Chętki, który w ciekawy sposób opowiadał o historii druku i wolności słowa. A jeśli już mowa o lekkości snucia opowieści, to trudno nie wspomnieć też o Andrzeju Pilipiuku, prawdziwym gawędziarzu, na którego wystąpieniach też nie można narzekać na nudę.

Konwentowicze w akcji

W pamięć zapadła mi również prelekcja Manueli Włodarczyk, która opowiadała o wpływie muzyki na człowieka. Można było dowiedzieć się na niej o paru ciekawostkach. I jeszcze Piotr Gawron, informatyk kwantowy. To kolejny przykład osoby, której rozprawianie o nauce sprawia przyjemność. Do pierwszej prelekcji podszedł z humorem, pokazując, w jaki sposób mechanika kwantowa bywa wykorzystywana do celów religijnych czy finansowych, a w trakcie drugiej wziął pod lupę statystykę.


Na koniec tej przydługawej relacji powiem, że w sobotę trafiłam do sali, w której mała grupka konwentowiczów śpiewała karaoke. Ich wykonanie „Kiss from a rose” Seala naprawdę miało moc. Nawiązując do prelekcji Manueli Włodarczyk, muzyka wywołała w moim organizmie bardzo pozytywne reakcje. Dali czadu!

Ok, to jeszcze drugi koniec – tutaj link do galerii, w której będziecie mogli zobaczyć parę zdjęć z tegorocznego Kapitularza. Oto on: https://photos.app.goo.gl/4eaINuFLUmUqJnP63


Golem - Gustav Meyrink

Podążając ścieżką ducha

Tekst opublikowany pierwotnie na portalu Szortal.


Ławka. Rzeczownik reprezentujący przedmiot służący do siedzenia, najczęściej zbudowany z kilku złączonych ze sobą desek. Zwykłe, pojedyncze słowo, niewywołujące żadnych wrażeń. Sytuacja zmienia się, gdy pomyślimy o pewnej konkretnej ławce, np. umiejscowionej w parku, na której kiedyś siedzieliśmy i wyjątkowo przyjemnie spędziliśmy czas. Nagle to niepozorne słowo "ławka" zaczyna wywoływać konkretne emocje związane z doświadczoną przez nas sytuacją. Nie jest to jednak już tylko jedno, samotne słowo, dołączyły do niego inne (np. park, lato, śmiech, rozmowa), tworząc razem żywe wspomnienie. Ta moc słów nie dotyczy jedynie wydarzeń, które faktycznie nam się przytrafiły. Równie sugestywnie potrafi oddziaływać słowo pisane, fikcja literacka. Są pisarze, którzy wyjątkowo biegle posługują się słowami. Potrafią tak je ze sobą połączyć, że lektura nas wciąga, zabiera w inny czas, inną rzeczywistość, włącza myślenie, wzbudza emocje, zachwyca pięknym językiem czy wykreowanym światem.

W przypadku "Golema" ta siła słów widoczna jest przede wszystkim w nastroju - ciężkim, mrocznym i onirycznym. Trafiamy do dzielnicy żydowskiej w Pradze, która przesiąknięta jest atmosferą beznadziei, nienawiści, powierzchowności. Nawet budynki wydają się tchnąć złą energią, a niezmiennie pesymistyczne myśli zatruwają powietrze. Życie się nie zmienia, historia wciąż na nowo zatacza koło, ludzie nieustannie powtarzają te same błędy, a ich umysły tkwią niczym we śnie, nie dostrzegając tego, co najważniejsze. Egzystują niczym Golem - bez duszy, celu, czekając na coś nieokreślonego, bezmyślnie żyjąc z dnia na dzień. W tym ponurym mieście mieszka Athanasius Pernath, szlifierz kamieni szlachetnych, który próbuje wyjść poza tę rzeczywistość, wsłuchać się w swą duszę, uzyskać zrozumienie. Krąży między jawą a snem, między duchem a emocjami dnia codziennego.

Oczywiście powieść Meyrinka to nie tylko nastrój. Autor snuje również pewną opowieść, a właściwie dwie opowieści. Jedna z nich jest przyziemna - Pernath zostaje wciągnięty w intrygę, w której pojawiają się trucizny, zemsta, podstępy, więzienie i piękna dama. Druga - ezoteryczna, dotyczy ducha. Według mnie, to właśnie na tę drugą historię położony jest główny nacisk. Meyrink skupia się na człowieku - jego emocjach, wpływie wychowania i środowiska na nasze postępowanie, ograniczonym postrzeganiu, myślach kłębiących się w umyśle. Zwraca uwagę na rozwój duchowy, który daje możliwość dostrzeżenia prawdy, sięgnięcia poza iluzję rzeczywistości oraz rozjaśnienia umysłu. Zastanawia się wreszcie nad życiem - czy jesteśmy tylko marionetkami pchanymi przez los, a nasza wolna wola to jedynie iluzja? W tych wszystkich rozważaniach sięga po kabałę i tarota, stanowiących narzędzia do poznania samych siebie.

Jest to książka bogata w treści i symbole, które szczególnie wyraźne będą dla osób interesujących się ezoteryką i tarotem. Również w tytułowej postaci "Golema" możemy odczytać pewną symbolikę. Z jednej strony reprezentuje człowieka - nieświadomego Głupca, kierowanego przez instynkty, zwodzonego przez zmysły, działającego impulsywnie. Z drugiej zaś strony - jest dla Pernatha impulsem do rozpoczęcia wędrówki ku oświeceniu, do osiągnięcia drugiego etapu - Maga (Kuglarza), który zaczyna dostrzegać dwoistość natury, podział na dobro i zło, mrok i światło, ducha i ciało. Jak pokazuje przykład Pernatha, kroczenie drogą rozwoju nie jest łatwe, wymaga pokonania przeciwności zewnętrznych, ale i wewnętrznych blokad, mimo tego warta jest zachodu. Tak jak i powieść Meyrinka, której doskonale wykreowany nastrój oraz odszyfrowywanie ukrytych znaczeń wciąga czytelnika do samego końca. Zachęcam zatem do odbycia tej podróży, której zakończenie może Was zaskoczyć.


Tytuł: Golem
Tytuł oryginału: Der Golem
Autor: Gustav Meyrink
Tłumaczenie: Jerzy Łoziński
Wydawca: Zysk i S-ka Wydawnictwo
Data premiery: sierpień 2015
Ilość stron: 275
ISBN: 978-83-7785-562-1

Z cyklu: świat w obiektywie








Z cyklu: kreatywne robótki


Od czasu do czasu dopada mnie potrzeba twórczej ekspresji. Puszczam wtedy muzykę, siadam przy biurku i poddaję się natchnieniu. Efekt tych działań widać poniżej. Są to zaproszenia ślubne, które przygotowałam dla mojego brata.




wtorek, 3 października 2017

Regulamin tłoczni win - John Irving

Ilu ludzi, tyle regulaminów

Tekst opublikowany pierwotnie na portalu Szortal.


John Irving potrafi wspaniale opowiadać historie o ludziach i problemach ich dręczących. Jest prawdziwym gawędziarzem. Każde jego dygresje, skręcanie w bok, okazują się mieć swój sens i właściwe miejsce. Autor ujął mnie swoją bezpośredniością, humorem, ironią, odwagą w poruszaniu trudnych tematów, tworzeniem postaci pełnych życia i autentyzmu. Nie czytałam wszystkich jego powieści. Jeszcze nie. Natomiast z tych dotychczas przeczytanych, "Regulamin tłoczni win" jest moją ulubioną.

Doktor Wilbur Larch, specjalista położnik, wraz z pielęgniarkami, Angelą i Edną, oraz panią Grogan, prowadzi sierociniec w miejscowości St. Cloud's w stanie Maine. Nie jest to typowy dom dla sierot. Pomoc w nim znajdują również kobiety, które chcą urodzić i zostawić niechciane dzieci, albo poddać się zabiegowi przerwania ciąży.
Pewnego dnia roku 192- przychodzi na świat dziecko, któremu siostra Angela nadaje imię Homer Wells. Chłopiec nie ma szczęścia do rodzin zastępczych. Ciągle wraca do sierocińca, o dziwo z radością, uważając go za prawdziwy dom. W końcu doktor Larch pozwala mu na dobre zostać w ośrodku i rozpoczyna jego edukację medyczną, mając nadzieję, że w przyszłości przejmie po nim pałeczkę. Wszystko zmienia się, kiedy do sierocińca przyjeżdża dwójka młodych ludzi.

"Regulamin tłoczni win" nie jest jedynie opowieścią o życiu Homera. Zawiera ona w sobie o wiele więcej treści. Jednym z głównych tematów poruszanych w książce jest aborcja - zagadnienie od lat niezmiennie wzbudzające kontrowersje i wiele emocji. Autor nie szczędzi czytelnikom medycznych aspektów tego procesu, ale przede wszystkim skupia się na ludziach. Wysuwa argumenty przeciwników i zwolenników, próbuje skłonić czytelnika do postawienia się w sytuacji kobiety, jak i lekarza, a wszystko to subtelnie wplecione jest w opowiadaną historię.

Kolejnym ważnym tematem są sieroty, ceniące rutynę, marzące o bliskości i rodzinie, cierpiące na różne odmiany nieszczęścia, nawet jeśli w sierocińcu opiekunowie starają się dać im jak najwięcej ciepła, poczucia bezpieczeństwa i nadziei na lepszą przyszłość. Jest to również powieść o miłości, poszukiwaniu swego przeznaczenia, uzależnieniu, nie tylko od związków chemicznych, ale i od drugiej osoby. Nie zabrakło też kwestii regulaminów, tych potrzebnych i słusznie przestrzeganych, jak i tych pozbawionych logiki i sensu, które aż proszą się o ich łamanie. I wreszcie o tym, co jest ważniejsze w życiu - bycie użytecznym, czy szczęśliwym?

Książkę wypełniają barwne, wyraziste postacie: jak chociażby Wilbur - odbywający podróże na falach eteru, przejęty losem sierot, przeprowadzający zarówno dzieło Boże, jak i szatańskie, Homer - od dziecka cierpiący na bezsenność, zawsze spokojny, przekonany, że jedynym celem życia sieroty jest bycie przydatnym, skazany na wieczne czekanie, co czas pokaże, czy Melony - od urodzenia wściekła na cały świat, prostolinijna, cyniczna, ale i bardzo spostrzegawcza. To osoby, które nie są ani dobre, ani złe, mają zarówno wady, jak i zalety, i z pewnością nie pozwolą czytelnikowi pozostać wobec siebie obojętnym. Relacje między bohaterami powieści nie zawsze są łatwe, powiedziałabym, że bywają nawet bardzo skomplikowane, ale dzięki temu postacie te są bardziej namacalne i rzeczywiste.

Ciekawa fabuła, plastyczność, z jaką przedstawieni są bohaterowie, umiejscowienie w tym, a nie innym czasie, oddanie realiów tego okresu (w tym poziomu rozwoju medycyny), a także brak skrępowania i odwaga w poruszaniu tematów trudnych sprawiają, że z łatwością wsiąka się w historię, nawet nie zauważając, kiedy zbliża się już ku końcowi. Lektura "Regulaminu tłoczni win" pozostawiła po sobie jakiś smutek, mimo że nie brakowało w niej chwil ciepła, miłości, wrażliwości. To potwierdza tylko, że książka potrafi rozbudzić, niejednokrotnie sprzeczne, emocje, dlatego najlepiej będzie, jak sami po nią sięgniecie i przekonacie się, jak wiele życia ma ta opowieść.


Tytuł: Regulamin tłoczni win
Tytuł oryginału: The cider house rules
Autor: John Irving
Tłumaczenie: Jolanta Kozak
Wydawca: Prószyński i S-ka
Data premiery: lipiec 2015
Ilość stron: 752
ISBN: 978-83-8069-040-0

Kapitularz 2016


 Relacja ukazała się pierwotnie na portalu Szortal.

Dzisiaj dla odmiany, zamiast o przeczytanej książce, opowiem Wam, oczywiście subiektywnie, o Łódzkim Festiwalu Fantastyki KAPITULARZ. Jest to stosunkowo młoda impreza. Po raz pierwszy została zorganizowana w roku 2012. Jak łatwo policzyć, w dniach 23-25.09.2016 miała miejsce jej piąta edycja. Przez te lata festiwal rozwijał się, przyciągał coraz większą liczbę uczestników i Gości. Ten rok był wyjątkowy pod kilkoma względami. Kapitularz był równocześnie Zlotem Fanów Star Treka oraz Zlotem Fanów "Gry o Tron". Ogłoszone zostały wyniki nagrody za wartości naukowe w literaturze KWAZAR. Ponadto, nastąpiła zmiana lokalizacji samego festiwalu, na dogodniejszą, bliżej centrum miasta. Ze szkolnych ścian, Kapitularz przeniósł się do ścian uniwersyteckich. Na Wydziale Geografii Uniwersytetu Łódzkiego były m.in. prelekcje, panele dyskusyjne, obydwa zloty fanów, czy mikroprzestrzenie VR. Natomiast na Wydziale Filozoficzno-Historycznym, odbywał się Łódzki Port Gier i część artystyczna, jak chociażby Wielki Konkurs Strojów, albo pokazy dawnych europejskich sztuk walki. Tutaj też mieli swoją siedzibę wystawcy. Jakby nie patrzeć, rozdzielenie imprezy na dwa wydziały, oddzielone od siebie około dwudziestominutowym spacerem (w jedną stronę, ma się rozumieć), wytworzyło pewien dyskomfort. Wydaje mi się również, że przez ten podział na korytarzach nie było tak barwnie i wesoło, jak w zeszłym roku, gdy wszystko odbywało się w jednym budynku. Uczestnicy byli zbyt rozproszeni na wszystkie lokalizacje, w efekcie Kapitularz sprawiał niekiedy wrażenie imprezy nieco kameralnej.

Tegoroczny program Kapitularza był niezwykle bogaty. Został on
podzielony na bloki tematyczne: literacki, popularnonaukowy, popkulturowy, horroru, mangi i anime, dziecięcy, komputerowy. Odbywały się sesje RPG i larpy. Były turnieje gier planszowych i konsolowych oraz gry muzyczne. Można było zobaczyć, jakie możliwości daje druk 3D, wysłuchać koncertu piosenek przy akompaniamencie harfy celtyckiej, czy też udać się na przegląd filmów wirtualnej rzeczywistości. Oczywiście specjalne, oddzielne bloki programowe zostały zorganizowane dla fanów "Gry o Tron" oraz Star Treka. Jak widzicie, atrakcji było sporo i bez problemu każdy mógł znaleźć dla siebie coś w swoich klimatach. 


Istvan Vizvary
Mnie osobiście, najbardziej przyciągały prelekcje przypisane do bloku popularnonaukowego i literackiego. Kapitularz oficjalnie rozpoczęłam w piątek, na prelekcji Istvana Vizvary z Ekipy Szortalu, na której opowiadał o mitochondriach, krowach i ryżu. W zajmujący oraz przejrzysty sposób pokazał, jak bardzo skomplikowane są relacje występujące w naturze i że nie wszystko w biologii jest tak oczywiste, jakby wydawało się na pierwszy rzut oka. W sobotę Istvan wystąpił po raz drugi. Tym razem poruszył intrygujący temat spirytyzmu i modnego ostatnio transhumanizmu. Jeśli wydaje Wam się, że oba zagadnienia niewiele mają wspólnego, to prelegent z pewnością by Was zaskoczył. Jeszcze tak przy okazji wspomnę, że ptaszki ćwierkają, iż nasz szortalowy kompan swoją drugą prelekcję zaprezentuje również na tegorocznym Falkonie. Jeśli zatem nie wysłuchaliście jej na Kapitularzu, to zachęcam byście zrobili to właśnie tam, bo naprawdę warto. Istvan z pewnością da znać, co i jak na swoim blogu: http://lakeholmen.blogspot.com/

Witold Jabłoński
Piątkowa prelekcja Istvana nie była jedyną z bloku popularnonaukowego, na którą się wybrałam. Posłuchałam również Manueli Włodarczyk, która w sposób przystępny opowiadała o najnowszych osiągnięciach medycyny, chociażby w dziedzinie przeszczepów twarzy, czy terapii przeciwnowotworowych. Nie samą jednak nauką człowiek żyje, więc tego dnia udałam się jeszcze na wystąpienie Krzysztofa Piskorskiego. Pisarz przedstawił barwną historię tajnych stowarzyszeń. Pierwszy dzień festiwalowy zakończyłam u Witolda Jabłońskiego, który z niezwykłą lekkością, elokwencją i nutką humoru przybliżył historię Słowian.

Andrzej Pilipiuk
W sobotę Kapitularz rozkręcił się na dobre. Cały dzień wypełniony był przeróżnymi atrakcjami. Oprócz wspomnianej prelekcji Istvana, zaskoczyła mnie Katarzyna Zielińska, dzięki której dowiedziałam się, jak wiele polichromii kryje się pod gipsem w starych, łódzkich kamienicach. Andrzej Pilipiuk w zajmującym, gawędziarskim stylu opowiedział o tajemnicach egipskich mumii. Odwiedziłam panel dyskusyjny pt. "Alternatywne wizje XIX-wiecznej historii", z udziałem Kamila Śmiechowskiego, Przemysława Piotra Damskiego oraz Krzysztofa Piskorskiego. Początkowo pewną konsternację Gości wywołał fakt, że panel nie miał prowadzącego. Niemniej jednak, Panowie szybko rozpoczęli improwizację, snując scenariusze na temat: "co by było, gdyby...". Osoby prowadzącej nie było również na panelu pt. "Seks, gender i tabu w fantastyce". Witold Jabłoński, Grzegorz Gajek i Marcin Przybyłek zupełnie nie odczuli jej braku i ze swobodą rozprawiali o kontrowersyjnych tematach. Ze względu na moje zainteresowania nauką i dalszą drogą rozwoju ludzkości, nie mogło zabraknąć mnie również na panelu "Człowiek 2.0", gdzie Andrzej Zimniak, Paweł Grabarczyk, Marcin Przybyłek i Martyna Raduchowska tworzyli swoje wizje przyszłości.

Od lewej: A.Zimniak, M.Raduchowska, P.Grabarczyk, M.Przybyłek
W niedzielę na Kapitularz nie dotarłam, ale mimo tego, mogę go zaliczyć do udanych. Jeśli jeszcze nigdy nie byliście na takiej imprezie, to myślę, że warto tę sytuację zmienić. Festiwale fantastyki dają okazję nie tylko do rozmowy z ulubionymi pisarzami, usłyszenia różnych ciekawostek, dowiedzenia się czegoś nowego, ale też do spotkania ludzi o podobnych zainteresowaniach, pogrania, zabawy i śmiechu. Po prostu, do spędzenia czasu w wyjątkowej atmosferze. To jak? Widzimy się za rok w Łodzi?